Buty

Miło było pisać o tym jak było cudownie. Ale... Tytuł zobowiązuje! Nie bez powodu jest taki wulgarny, i niestety tym samym trafny. Dzisiaj będzie o tym jak szybko okazało się, że (biorąc pod uwagę kwestie praktyczne ) wylądowałem w samym środku tak zwanej "czarnej dupy". Ta kraina mlekiem i miodem płynąca już pierwszego popołudnia ujawniła swoje surowe i wrogie oblicze. Miałem wątpliwą przyjemność przekonać się o tym dotkliwie na własnej skórze. Ku mojemu zaskoczeniu odczułem to nie tylko fizycznie ale i emocjonalnie.

Pierwsze rozczarowanie - plaża. Szczerze mówiąc to nadal odczuwam dość osobliwy dysonans nazywając plażą coś co bardziej przypomina plac z pospółką. Wszędzie kamyki! I ani ziarnka piachu. Złapałem się za głowę. Z jednej strony byłem zafascynowany widokiem morza, a z drugiej zupełnie wybity z rytmu przez te kamulce. Ponadto, standardowo w kanale La Manche, woda nie rozpieszczała ani przejrzystością, ani temperaturą. A dla dopełnienia "efektu" wszędzie srały i robiły hałas mewy Jej Królewskiej Mości, chronione prawem. 

Drugie rozczarowanie - plan miasta. Brighton położone jest na zboczu o ekspozycji południowej i rozciąga się na obrych kilka kilometrów wzdłuż wybrzeża. No i jaki ma to związek z moją dzisiejszą gówno-burzą? A no taki, że prawie całą to odległość musiałem pokonać na piechotkę z walizką, aby dostać się do Kasi, która pomogła mi i Bartoszowi w zakwaterowaniu. Na szczęście resztę trasy pokonaliśmy już taksówką, ale jak się szybko przekonaliśmy, nasz pierwszy spacerek nie był wcale najdłuższy i niestety nie ostatni. Zamieszkałem na szczycie wzniesienia. 3 km od morza i 3,5 od centrum.

Trzecie rozczarowanie - brak roweru, a raczej moja naiwność. Do dzisiaj nie rozumiem dlaczego i po co doprowadziłem do takiej sytuacji. Naprawdę. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze było tak, że miałem swój rowerek. Na czczym posiadaniu nigdy się nie kończyło, ponieważ w każdej wolnej chwili eksplorowałem okolice lub śmigałem do kolegów. Nawet do sadu za stodołą jechałem rowerkiem. A tutaj, w miejscu, które ma na drugie imię "szansa" i stoi przede mną otworem... ja mam... buty. Porażka! Zakupy, szukanie pracy, czy (jakże oczywiste) zwiedzanie - wszystko na piechotę.

Ale to nie było jeszcze najgorsze. Ponieważ dałem ciała wyliczając sobie kasę, którą zabiorę ze sobą, po zapłaceniu czynszy i kaucji za pierwszy miesiąc, zostałem praktycznie bez grosza. Obtarte stopy, obolałe nogi, stracony czas to nic w porównaniu z bezlitosną i uporczywą świadomością, że nie zadbałem. O wszystko to co daje mi poczucie bezpieczeństwa i mocy. I zostałem sam jak... but. Dzisiaj dotarło do mnie coś jeszcze. Oprócz jazdy jest jeszcze dbanie o rower. To ten wcześniej wspomniany rytuał, który uspokaja i podbudowuje. To też sobie odebrałem...


Photo by Evan K. on Reshot

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Stop

Miód

Prezent