Rytuał
W końcu zamieszkałem „na swoim”. Ok. Umówmy się. Kiedy płacę kilka stówek za pokój i dostęp do kuchni, do której raz po raz wparowuje Pani Domu i sprawdza czy prawidłowo ułożyłem sztućce w szufladzie i garnki w szafce, to nie jestem tak dokładnie na swoim. Ale lepsze to niż mieszkanie z mamą. Tutaj mam przynajmniej namiastkę bezpośredniej odpowiedzialności. Za swoje rzeczy. Za porządek, który po sobie zostawiam. Za płatności z mojej kieszeni. Nie jest to ideał, ale od czegoś trzeba zacząć. To jest szansa, której wcześniej nie miałem i nie mam zamiaru jej zmarnować na narzekanie. "Chcesz mieć lepiej to działaj - twój los zależy od ciebie!" ta myśl przyświecała mi od pierwszego dnia w Lublinie i od tego zaczął się mój "rytuał przejścia".
Nazywam to w ten sposób, ponieważ widzę kilka punktów zbieżnych w tym co przeżyłem ja i tym co przeżywali niegdyś chłopcy aby stać się pełnoprawnymi mężczyznami. Pierwszym było opuszczenie ciepłego gniazdka i wyjście spod skrzydełek mamusi. W moim przypadku oprócz wyprowadzki w niedługim czasie pojawiło się kolejne wyzwanie z kategorii opuszczenia strefy komfortu. Musiałem podjąć pierwsze ryzyko związane z inwestycją w narzędzia do pracy. Nikt i nic nie mogło mi zagwarantować zwrotu z pieniędzy włożonych w materiały, których dotąd jeszcze nie używałem. Jako, że grupa moich uczniów się rozrastała, a ja chciałem zaoferować im coś wyjątkowego i nowego na rynku, rozpocząłem ekspedycję.
Zycie lubi płatać figle. To co wydaje się najbardziej rozsądnym rozwiązaniem nie zawsze musi przynieść zamierzone korzyści. Z drugiej strony, decyzja podyktowana intuicją potrafi dać korzyści, których nie jest w stanie zapewnić nawet drobiazgowo perfekcyjny logiczny plan. Dawno, dawno temu, kiedy nie były jeszcze zakazu handlu w niedzielę. jak co niedzielę wybrałem się na przejażdżkę do centrum, na kawę. W ‘Plazie’ odbywał się akurat kiermasz gier, a ja akurat wtedy miałem przy sobie trochę więcej gotówki niż zwykle. Sam nie wiem dlaczego zatrzymałem się akurat przy tym stoisku, ale do domu wróciłem z zestawem kostek Story Cubes i pudełkiem Dixit. Przypadek? :)
Ryzyko opłaciło się i szturmem wziąłem serca poranione nudnymi i sztampowymi zajęciami "na podręcznikach". Tutaj też pojawia się drugie podobieństwo do obrzędów osiągania dojrzałości, a mianowicie zbrojenie. Niesiony falą pozytywnych opinii i informacji zwrotnych rzuciłem się w wir szukania coraz to nowszych i lepszych narzędzi i gadżetów do zaoferowania na moich lekcjach. Zostałem częstym bywalcem Empiku i księgarni językowych, a na moim biurku niedługo potem zawitała drukarka. Drugie życie otrzymało też pudełko z flamastrami i markerami, które towarzyszyły mi już od dłuższego czasu. Od kiedy okazało się, że moje rysunki to ulubiona forma notatki wśród moich uczniów, to do dzisiaj szukam idealnego organizera, na przybywające w mojej torbie nowe mazaki.
Wraz z rosnącą ilością rzeczy, którymi posługiwałem się na co dzień, temat rytuału rozwinął się do pewno rodzaju rutyny. A raczej rutyn, ponieważ aby nie zabić się o futrynę kiedy rano biegam i szukam potrzebnych tego dnia przyborów, musiałem wyrobić w sobie pewne nawyki. No i nie powiem, żeby było to super łatwe. Na szczęście początkowy entuzjazm i wrodzona upierdliwość pomogły mi przejść pierwszy ból i już po paru tygodniach cieszyłem się zaktualizowanym kalnedarzem, plikami podzielonymi na foldery czy wyglancowanymi butami gotowymi, żeby w nie wskoczyć. Porządek w „magazynie” był i nadal jest dużym i ważnym dla mnie obowiązkiem. Cieszę się, że miałem okazję przetestować siebie pod tym kątem i nabrać trochę ogłady i pewności siebie.
Dzięki wyzwaniom, którym stawiłem czoła, wykonałem kolejny krok w poszukiwaniu miodu. Słodkie marzenie o staniu się aktywnym przedsiębiorcą, z szerokim wachlarzem rozwiązań do zaproponowania swoim klientom, ani na chwilę nie znikało sprzed moich oczu. Każdy poranek traktowałem jak kolejny etap mojej inicjacji w „dorosłą” przedsiębiorczość. Nie ukrywam, że stało się to dla mnie pewnego rodzaju nałogiem, tak samo jako picie kawy – ale o tym w innym odcinku ;) Tymczasem, nie wiem jakimi słowami ująć moją wdzięczność dla Moniki, która zaoferowała mi pokój na wynajem na ul. Dzieci Zamojszczyzny, gdzie spędziłem wspaniałe i niezapomniane chwile w Lublinie. (a przy okazji uciekłem od tej wstrętnej baby z pierwszego akapitu!) Rzeczy można kupić i stracić – piękne chwile raz przeżyte zostają w nas na zawsze. Kurtyna.
Photo by www.splitshire.com from Pexels.com
Komentarze
Prześlij komentarz